31 stycznia 2015
Przedmioty leżące na moim łóżku łączy jedno słowo – góry!
Długo wyczekiwany zimowy wyjazd w końcu doszedł do skutku. Nieodwiedzonych miejsc zostało już niewiele, dlatego zdecydowaliśmy ponownie pochodzić po okolicach Wałbrzycha. Dzień pierwszy. Sobotnia pobudka niewiele minut po zaśnięciu – 5:45. Szybkie uzupełnienie plecaka i w żwawym tempie maszerujemy na wrocławski dworzec. Po półtoragodzinnej, częściowo przespanej przejażdżce przed naszymi oczami pojawia się Wałbrzych Główny i jego najbliższe okolice.
Wycieczkę rozpoczęliśmy od przejścia najdłuższego w Polsce (1601 m) tunelu kolejowego pod Małym Wołowcem. W miejscu tym wydrążone zostały w odstępie 30-kilku lat dwa tunele, z czego obecnie jeden z nich jest wciąż czynny i kursują nim pociągi między Wałbrzychem, a Jedliną Zdrój. Co ciekawe, wg Wikipedii między tunelami jest 40 m różnicy długości. Są one proste, równoległe, a ich początki i końce znajdują się w tym samym punkcie. Jak to więc możliwe? Na spacer wybrałem oczywiście tunel czynny. Co dokładnie 35 moich kroków znajdują się w nim wnęki umożliwiające schowanie się gdy przestraszy nas dźwięk nadjeżdżającego składu. Poza tym drożne są 3 łączniki między tunelami.
Po opuszczeniu tunelu skierowaliśmy się w stronę czarnego szlaku prowadzącego na Przełęcz Kozią. Z przełęczy prowadzi nieznakowana ścieżka na szczyt Borowej, którą zdecydowałem się przetrzeć. Śniegu sporo, a podejście jak przystało na Góry Wałbrzyskie ostre. Mimo wszystko dość łatwo można ją namierzyć, choć w wielu miejscach zarośnięta jest roślinnością i leżą na niej drzewa. Sprawa komplikuje się dopiero ok. 50 m przed samym szczytem, po dojściu do małej polany. Nawigacja lub kompas są wskazane, ale przy odrobinie wyczucia trafimy na wierzchołek też samym nosem :).
Szybko schodzę z góry weryfikując po drodze swoją pozycję (szlak czerwony jest dość kiepsko oznaczony) i na rozdrożu dołączam do reszty grupy. Najpierw szlakiem niebieskim, a od Rogowca żółtym kierujemy się do Schroniska PTTK Andrzejówka.
Po nieco ponad 3 godzinach marszu dochodzimy do okolic Andrzejówki.
Chowająca się w chmurach Waligóra to kolejny nasz cel. Wcześniej jednak decydujemy się uzupełnić braki w żołądkach. Naleśniki z jabłkami i grzane piwo dają dawkę energii potrzebną na dalszą drogę. Spoglądając na ceny posiłków w schronisku mam wrażenie, że modyfikowane są one w zależności od ilości śniegu na stoku i przewidywanej liczby narciarzy. Samochodem dojechać można do samej Andrzejówki i między innymi dzięki temu schronisko pełne jest amatorów zjazdów. Niesie to ze sobą jeszcze jeden minus. Wilgoć w środku jest nie do zniesienia! Krople wody po kilku chwilach spływają ze wszystkich rzeczy, które mamy ze sobą. Naleśniki wstępnie strawione, możemy więc wbiegać na Waligórę. Tak naprawdę słowo „wbiegać” jest moooocno przesadzone. Nachylenie wyślizganego stoku jest tak duże, że mijane po drodze osoby rezygnują z wejścia, a ja przepraszam wcześniejsze, prześmiewcze pomysły zabrania raków w Góry Wałbrzyskie. Podczas 20-minutowego wdrapywania się co jakiś czas spotykamy się blisko ze śniegiem, a zasada trzech kroków do przodu i dwóch do tyłu wyczerpuje nas solidnie. Rekompensatą jest zejście. Zejście, a właściwie 5-minutowy zjazd w półsiedzącej pozycji. Jak dzieci :).
Po drodze do miejsca naszego noclegu mijamy ruiny zamku Radosno, a także cenną wskazówkę dla lubiących długie wyprawy.
Przebieg trasy (25.5 km >, 1100 m ^):