Kontynuując pasmo nieszczęść opisanych w poprzednim poście dzisiaj Tatrzański Park Narodowy poinformował, że:
W wyniku intensywnych opadów deszczu wiele górskich potoków zamieniło się w rwące rzeki. Miejscami woda wystąpiła z koryt, przez co szlaki zostały podtopione (np. szlak dookoła Morskiego Oka).
Niemożliwe. Czy kiedykolwiek więcej sygnałów mówiło mi: nie rób tego? Nie może być. Zresztą na pewno do jutra poziom wody opadnie, a nawet jeżeli nie, to w dobrym obuwiu kałuże nie są rzeczą nie do przejścia.
18 lipca 2016
Pojechałem. Autokar Polskiego Busa na dworzec we Wrocławiu podjechał z półgodzinnym opóźnieniem, ale nie przeszkodziło to dotrzeć mu do Zakopanego punktualnie o 6:15 rano. Nocny transport wydawał mi się idealnym rozwiązaniem – prześpię się 5-6 godzin podczas jazdy i względnie wypoczęty wyruszę na szlak. Szybko zweryfikowałem swój genialny pomysł. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że wszystkie siedzenia były zajęte. Przy moim wzroście ilość miejsca na nogi jest taka, że możliwość ułożenia ciała w więcej niż jednej pasującej pozycji wymaga kilkumiesięcznych treningów jogi. Ostatecznie czując się jak wciśnięta w puszkę sardynka spałem 30 minut, a z autobusu wyczłapałem jak paralityk. Po wyjściu i odebraniu bagażu rozprostowałem kości. Ufff, mogę się ruszać. Przeszedłem na drugą stronę ulicy do stanowiska nr 1, skąd za dychę dojedziesz do Palenicy Białczańskiej. Wraz z kilkoma innymi turystami załapałem się na pierwszego rozkładowego busa, który 30 minut później odjechał z postoju.
Szybkim marszem ruszyłem do Morskiego Oka. Całą drogę towarzyszyła mi delikatna mżawka czasami zmieniając się w nieco silniejszy, ale niespecjalnie przeszkadzający opad. Uwzględniając kilka zrobionych zdjęć i kontrolę czystości w wodogrzmockich tojtojach, po nieco ponad 1,5 godzinie byłem w oddalonym o 8,5 km schronisku.
Solidnie wezbrane Wodogrzmoty Mickiewicza.
Zameldowałem się, przepakowałem niezbędne rzeczy do małego plecaka i ruszyłem w stronę najwyższego polskiego szczytu. Zgodnie z zapowiedziami TPN, szlak w kilku miejscach rzeczywiście był podtopiony. Część turystów pokonywała te przeszkody na boso, a ja po prostu przemaszerowałem niewzruszony w dobrze zaimpregnowanych butach zanurzając je po kostki w wodzie. Krople spływały z nich jak po wosku i nie miały szans na dostanie się do wnętrza obuwia. Mimo niekorzystnych warunków, takich jak deszcz, wiatr, śliska skała, temperatura poniżej zera stopni, zmrożone łańcuchy czy strumyczki płynące po szlaku wejście na Rysy zajęło mi 2 godziny i 40 minut. Miałem obawy zarówno co do swojej kondycji, ale też ekspozycji i wynikającego z niej ewentualnego lęku wysokości. Krążenie w gęstych, nisko zawieszonych chmurach w tym drugim przypadku było bardzo pomocne :). Poza tym gwarantowało niewielki ruch na szlaku. Niestety miało też swoje wady. Niebo odsłoniło się jedynie raz na kilka minut i już niewiele powyżej Czarnego Stawu nie było jak podziwiać widoków.
Droga była łatwa i niewymagająca technicznie, może z wyjątkiem kilkumetrowego trawersu skały nad przepaścią 20 minut przed szczytem. Przejście dość łatwe, ale przy dobrej widoczności ekspozycja w tym miejscu mogłaby zblokować nogi.
Z pewnością trzeba mieć trochę siły w ramionach podczas korzystania z autoasekuracji łańcuchami. Przyda się też umiejętność balansowania ciałem, którą można zdobyć po kilku wizytach na ściance wspinaczkowej. Moim zdaniem w dobrych warunkach na Rysy bezpiecznie wejść może każdy człowiek o przeciętnej kondycji fizycznej. Być może w nieco dłuższym niż mapowy czasie, ale przy zachowaniu rozsądku jest to na pewno wykonalne i bezpieczne.
Licząc na to, że całą Polskę będę miał pod swoimi nogami niestety przeliczyłem się. No, może nie do końca. Była tam z pewnością, ale nawet mocno wytężając wzrok nie byłem w stanie dostrzec żadnego jej fragmentu oddalonego o więcej niż kilka metrów ode mnie. Dlatego też na szczycie chwilę odpocząłem, zrobiłem sobie zdjęcie i rozpocząłem schodzenie. Tak czy siak były to najwyżej nad poziomem morza spędzone imieniny w moim dotychczasowym życiu. Prezent od siebie dla siebie.
Droga w dół zajęła mi trochę więcej czasu niż wejście. Skała była bardzo śliska przez nieustannie padający deszcz, dlatego szedłem bardzo ostrożnie. Pomimo wędrowania z kijkami, bez których byłoby naprawdę kiepsko but kilkukrotnie poślizgnął się, co raz skończyło się nawet przyziemieniem w dość atrakcyjnym stylu, na szczęście z lądowaniem lokalnym, a nie w pobliżu Morskiego Oka :). Nie tylko to jednak było powodem wydłużenia wycieczki. Po drodze spotkałem dwie przybyłe do Polski na Światowe Dni Młodzieży Hiszpanki, które na szczęście zrezygnowały z wejścia na wierzchołek, ale miały ogromny kłopot z bezpiecznym powrotem. Żeby uniknąć modnego hejtu w ich stronę – nie szły w klapkach i t-shircie. Miały dobre buty i ciepłe warstwowe ciuchy. Problemem okazały się umiejętności no i, nie oszukujmy się, warunki pogodowe. Sporą część drogi szedłem więc z nimi pomagając w zejściu i rozluźniając nerwy rozmowami i śmiechami. Odłączyłem się gdy teren stał się bardziej bezpieczny i w swoim tempie ruszyłem do schroniska, gdzie z uwagi na pogodę zatrzymały się też one. „You saved my life” słyszałem tego wieczora kilkukrotnie. Cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze i mam nadzieję, że dziewczyny mimo wszystko nie zraziły się do gór.
Od razu po powrocie wskoczyłem pod prysznic. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu sanitariaty w starym schronisku były na najwyższym poziomie z wszystkich schroniskowych, które widziałem do tej pory. Ładne, nowe płytki pod prysznicem, ciepła woda płynąca pod normalnym ciśnieniem, a poza tym nawiewowe suszarki oraz jedna mechaniczna dla przemoczonych ciuchów. Rewelacja! Zawiesiłem na pół godziny buty i softshell, a sam świeży i pachnący przeszedłem w klapkach do nowego schroniska na obiad. I jedno piwo. Mówię przecież, że jedno! Po godzinie wróciłem do swojego pokoju, który był tak naprawdę naszym, 14-osobowym pokojem. Położyłem się do łóżka sprawdzając czy Internet beze mnie przeżył. Ogromnie zmęczony spojrzałem na zegarek. „No chyba Cię Zdziabek pogięło, jeżeli chcesz spać o 18:45”. Po kolejnych 10 minutach spałem jak suseł.